Rzeczywistość dopada mnie każdego dnia. Dopada tak szybko jak szybko za oknem widać nadchodzącą jesień. Nie, nie narzekam, po prostu dochodzę do wniosku, że z dnia na dzień coraz bardziej czuję przynależność do miejsca. Coraz bardziej czuję się tu jak u siebie. Bez zbędnych pytań, insynuacji, w końcu bez konieczności przedstawiania siebie z całym dotychczasowym majdanem. Bez Radka. Po prostu jestem. Ciężko mi powiedzieć czy "jestem" to na pewno "ja". Czy to "ja" jest tym samym, które co rano widuję przeglądając się w lustrze. Z pewnością bardziej niż kiedykolwiek. Chociaż bywają również chwile załamania. Nie powiem, że nie.
Tu w świecie, czasami czuję się sam. Nie jestem samotny. Po prostu ogarnia mnie uczucie, że czegoś ciągle mi brak. Na mojej drodze jak znaki drogowe informujące o kolejnych remontach, stają wyjątkowi ludzie. Jest ich całe mnóstwo. Mówienie o każdym z osobna stałoby się wstępem do niekończącej się opowieści rodem z "Mody na sukces" czy rodzimego "Klanu".
Jest jednak ktoś, o kim pisanie przychodzi mi z ogromną trudnością. Z szacunku. Choć pisać można by wiele. Prowodyr WIELKIEGO WYBUCHU. Tym razem nie modelu ewolucji Wszechświata a zmian w moim życiu. To dzięki niej wracając do pokoju 2x2 jestem w stanie odróżnić zachowania aborygeńskich dziwolągów, obserwowane podczas spacerów czy przejażdżkach rowerowych (najczęściej pożyczonym jednośladem bo własnego się jeszcze nie dorobiłem). Piszę o tym nie tylko dlatego, że nie jestem w stanie dziękować każdego dnia, także dlatego, że zachowanie tubylców to nie tylko moja subiektywna ocena. To również godziny spędzone na rozważaniach i dywagacjach.
Wiem, że jestem najbardziej irytującą i nieznośną osobą jaką zna. Jeszcze ze mną wytrzymuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz